zwyczajne

Rozkładam laptop.
Pisać? Nie pisać?
Pisać.

Przez głośniki płynie muzyka dawno niesłyszana. Esbjoern Svensson Trio. Tuesday Wonderland.
Na płycie grzeje się w garze po Babci zupa cebulowa. Z octem balsamicznym i miodem. A piekarnik nagrzewa się, by pomóc mi przygotować razowe grzanki z mozzarellą.
Wyjmę jeszcze mieszankę sałat z moją ulubioną radicchio, którą od dwóch lat chcę hodować, a wciąż nie mam pojęcia jak się za to zabrać. Dodam może nowej oliwy kupionej na samotnych zakupach sobotnich?
Pod kocem, w innym wysłużonym garnku, fermentuje jogurt naturalny. Wszak o męża biorącego antybiotyk należy porządnie zadbać. W słoiku na parapecie okiennym (okno wciąż gołe, bez rolety... to będzie czwarty rok) kiełkuje lucerna.

Maryja Panna Dzieciątko pastuje.

Marysieńka śpi rano wtulona w mój lawendowy szlafrok, którego używam tylko dlatego, że mi w nim ciepło. Gdy budzi się, ledwie odmyka swe figlarne oczka, mówi "ceść" i jest gotowa do działania.
Ktoś mnie odwiedzi za kilka dni. Obmyślam najlepsze menu na świecie.
Znów mieszam mąkę żytnią z wodą w nadziei, że tym razem nie spleśnieje.

Chyba już wiem.

Gdy rano wyjeżdżam na moją wioskową ulicę, jestem ogromnie zaskoczona, że jest jasno. Pomyliłam godziny?


Komentarze

Popularne posty